Tinder jest jak Kinder, pełen niespodzianek
tekst: Beata Ebert, autorka bloga http://pewnymkrokiem.pl/
Długo unikałam Tindera. Sposób dobierania się w pary wydawał mi się nieludzki. Wybierasz i sortujesz kandydatów jak produkty na taśmie. O, ten się nadaje, a tamten jakiś wybrakowany – na odpad go. Poza tym tempo, w jakim się to odbywa, oceniałam jako nie moje. Wszystko szybkie. Szybkie znajomości, szybkie spotkania, szybki seks. Dobrze, że są ludzie, którym to odpowiada, myślałam, ale ja potrzebuję ufać, żeby czuć się dobrze i swobodnie w kontaktach każdego rodzaju. A żeby zaufać potrzeba czasu.
To przekonanie mnie powstrzymywało. Ale po jakimś czasie uznałam, że sama siebie ograniczam i odbieram sobie okazje. Okazje do flirtu. Flirtu, który daje mi ogromną satysfakcję. Traktuję go jako ćwiczenia z myślenia i szybkości kojarzenia. Zorientowałam się prawie od razu, jak wiele Tinder w tym względzie ułatwia. Kiedy czuję, że poszło o krok za daleko albo zbytnio zboczyło, mogę przestać odpowiadać. I już. Luz wynikający ze świadomości tego, że w każdej chwili mogę to zakończyć jest bardzo uwalniający.
Są też inne plusy. Kontroluję pierwsze wrażenie. Decyduję, co pokazuję. Edytuję to, co mówię. Pewne aspekty mogę na początku ukryć. A moja niepełnosprawność jest widoczna. Wszędzie, tylko nie na twarzy. Stąd początki bywają niemal idealne. Ale potem pojawia się ta niezręczność i pytanie, kiedy mam powiedzieć, że jestem niepełnosprawna. Próbowałam dwóch opcji. Pierwszej takiej, że w bio wspominałam w nietypowy sposób, że jestem niepełnosprawna, tak że od razu było wiadomo. I wtedy nie brakowało reakcji bezpośrednich w rodzaju: „Z niepełnosprawną jeszcze tego nie robiłem” Tymi słowami, w tej kolejności. Albo trochę mniej bezpośrednio i przedmiotowo – „Ludzie z kikutem ręki robią podobno świetny fisting. Jaką ty masz supermoc?”. Takie komentarze, w których pozornie nie ma niczego krzywdzącego, ale wiem, że jestem sprowadzana do mojej niepełnosprawności. I to moja niepełnosprawność, nie wygląd i osobowość, wzbudza ciekawość i zainteresowanie.
Sprawdziłam też drugą opcję. Taką, w której nie ujawniam niepełnosprawności na początku. Czekam i sprawdzam, jak rozwinie się rozmowa. Jeśli czuję, że „klika”, to wtedy mówię, że chodzę o kulach/kijach. Staram się jednak, żeby to wyszło jak najwcześniej. Ale też nie wyskakuję z tym z zaskoczenia, jakbym chciała kogoś ustrzelić tą informacją. Tylko tak prowadzę rozmowę, żeby wypłynęła naturalnie Ogólnie ta opcja działała lepiej. Przynajmniej odsiewałam tych z fetyszem niepełnosprawności. Najczęściej faceci przestają się odzywać od razu po tym, jak się ujawnię. Niektórzy zadadzą jeszcze dodatkowe pytanie: „A te kule to kontuzja jakaś?” Bywało, że ta informacja nic nie zmieniała. I spędzaliśmy ze sobą noc. Najpierw na rozmowie. Często widziałam ogromny przeskok w postrzeganiu mnie. Od: „Jesteś ruda, to pewnie masz ognisty temperament,” przed tym jak powiedziałam o niepełnosprawności, do: „O chodzisz o kulach, dlaczego nie jesteś na grupie dedykowanej niepełnosprawnym?”
Pamiętam jednego faceta i jego oburzenie, że jak mogłam mu nie powiedzieć o niepełnosprawności od razu. Zarzucił mi, że to jest przecież zwodzenie i oszukiwanie. Pozwoliłam mu na fantazjowanie o naszym byciu razem, a potem brutalnie roztrzaskałam jego serce. Bo on już-już myślał, że będzie z tego coś fajnego, a tu jednak nic. No bo przecież on nie może i nie jest gotowy być z dziewczyną niepełnosprawną. Zupełnie jakbym miała, gdy go tylko zobaczę, wymusić na nim przysięgę małżeńską i służenie mi pomocą do końca swoich dni.
Poza tym, od kiedy widać mnie w Internecie, bo prowadzę blog i fanpage, dostaję anonse w rodzaju: „Cześć, jestem Jarek, lubię łowić ryby, pić wódkę i zagryzać ogórkiem” albo: „Witam, jestem Stasiek, mam 45 lat, zaopiekuję się Tobą.” Ja już nawet myślę, że poziom absurdu jest taki, że to musi być żart. Mimo to folder „Inne” staram się ignorować.
Randkowanie chyba nigdy nie jest łatwe. Trzeba umieć się sprzedać. Z niepełnosprawnością jest to jeszcze trudniejsze. Ale też ciekawsze.
—